środa, 24 lipca 2013

Rozdział XI Brutalna rzeczywistość

  To wszystko co działo się w ostatnim czasie było według Harry'ego tak piękne, że prawie niemożliwe. Zastanawiał się jak długo jego szczęście może trwać. Okazało się bowiem, że nie tak długo jak mogło się wydawać.
  Tydzień po pierwszym zadaniu Harry został wezwany do gabinetu profesor McGonagall. Powiedziała mu, że ma nieustannie ćwiczyć latanie na miotle. Bardzo chciała by drużyna Gryfonów wygrała Puchar Quiditcha. Jednakże powiedziała, że musi się też zajmować drugim zadaniem. Oczywiście musiał to ze sobą pogodzić.
  W jego planie pojawiła się masa treningów jednak potrafił znaleźć czas na rozwiązywanie zagadki złotego jaja. Do tego wszystkiego dochodziły lekcje. Nie miał praktycznie wcale czasu wolnego. Bał się trochę, że Ginny może poczuć się zaniedbana i go zostawić.
  Znów miał masę problemów. Właściwie to był już do nich przyzwyczajony. Po tylu latach użerania się z tym piekielnym Voldemortem miał mnóstwo okazji by czuć się jak teraz.
   Zakładał szatę do Quidditcha w barwach Gryfonów. Zostały mu już tylko ochraniacze i mógł wychodzić na boisko razem z resztą drużyny z Domu Lwa. Cieszył się, że będzie mógł polatać, to zawsze go trochę odprężało.
  Stanęli na boisku obserwując wychodzących z drugiego końca boiska Ślizonów. Każde z nich zastanawiało się co oni tam robili. Zapewne znowu Snape dał im pozwolenie na trening.
  Kiedy jednak pokazali im dokument pod spodem widniał podpis ich opiekunki Minerwy McGonagall. Wszyscy po kolei jak tylko to przeczytali zaczęli krzyczeć z oburzenia. Nikt nie rozumiał o co chodzi. To było takie nienaturalne. Tak bardzo chciała żeby Gryfoni  wygrali, a dała podpis drużynie ze Slytherinu!
  Drużyna Lwa poszła do swojej opiekunki zapytać czy dała pozwolenie Ślizgonom. Oczywiście okazało się, że rzucili jakiś durny czar, który podrobił podpis. Mieli tego serdecznie dosyć. Musieli uganiać się z tymi głupi Ślizgonami, jednak teraz mieli przynajmniej pocieszenie. McGonagall odejmie im punkty.
  Poszli z profesorką na boisko zirytowani tak bardzo jak tylko to jest możliwe. Stanęli twarzą w twarz z drużyną w zielonych szatach i z uśmieszkami satysfakcji zobaczyli jak dostają szlaban, a ich dom traci 30 punktów od każdego z nich. Jakie to były piękne słowa z ust ich nauczycielki transmutacji, gdy karała ich wrogów.
  Kiedy już skończyła się ta cała maskarada z idiotami z lochów wreszcie mogli polatać. Ćwiczyli więc manewr Wrońskiego i inne przydatne w Quidditchu sztuczki. Angelina wypuściła w pewnym momencie znicz i wtedy zaczęły dziać się ciekawe rzeczy.
  Harry wodził wzrokiem w poszukiwaniu złotej piłeczki ze skrzydełkami. Wiedział jaka jest szybka, ale tyle razy udało mu się ją złapać... w końcu to nic trudnego, ale kiedy udało mu wypatrzeć znicz, nie mógł podlecieć do niego prosto. Zaczął lecieć slalomem, jakby był pijany, a potem wyciągając ręce w rozpaczliwym staraniu złapania złotej piłki uderzył Alicję w bok, tak, że prawie spadła z miotły. Na szczęście udało mu się zapanować nad jego "kawałkiem drewna".
  Okazało się oczywiście, że to sprawka Ślizgonów. Jeden z tych małych, oślizgłych Wężyków  schował się w niewidocznym z góry boisku i gapił się na Harry'ego szepcząc jakieś łacińskie słowa, które sprawiały, że miotła zachowywała się tak jak on widział to w swojej nienormalnej wyobraźni. Nie był jednak zbytnio inteligentny, bo w końcu go zauważyli.
  Nie chciało im się znowu, tego samego dnia iść do profesorki. W dodatku z powodu Ślizgona. Pomyśleli sobie, że mogą to sami załatwić, ale oczywiście potem. Wykończeni poszli do szatni i przebrali się w zwykłe szkolne szaty.
  Harry poszedł ze swoim złotym jajem do jakiejś cichej, nieużywanej klasy. Chciał się dowiedzieć co go spotka w następnym zadaniu. Był już strasznie zniecierpliwiony ciągłym zastanawianiem się. Niestety kiedy je otworzył znów zaczęły się to okropne wrzaski.
  Zirytowany chłopak zabrał zamknięte uprzednio jajo do swojego dormitorium. Schował je do kufra, po czym przebrał się do spania. Wygodnie ułożył swą głowę na poduszkę pozwalając sobie odpłynąć w świat snów.
  Stał na środku jakiejś nieznanej mu polany. Otaczały go drzewa, przytłaczając tajemnicą jaką skrywały. Słychać było lekki szmer poruszanych na wietrze liści, a w powietrzu unosił się zapach igliwia spoczywającego pod niektórymi z drzew.
  Rozglądał się ciekawie, gdy nagle powietrze zawirowało. Wokół niego pojawiły się postacie w maskach i przypominający nieco węża czarnoksiężnik. Kolana ugięły mu się gdy poczuł ten wszechogarniający ból wydobywający się z jego czaszki. Złapał się za bliznę oddychając płytko. 
  Obudził się zlany potem nadal czując bolesne promieniowanie z blizny. Poszedł do łazienki żeby odświeżyć się nieco, po czym spróbował znów zapaść w sen, jednak tej nocy nie było mu to już dane...



_______________________________________
Heej! 
jest rozdział, nieco krótki, ale następne będą dłuższe. Trochę trudno mi było wrócić do tego opowiadania i pisać wszystko jak dawniej, bo straciłam wątek, ale obiecałam sobie gdy zakładałam tego bloga, że nie poddam się i doprowadzę tę historię do końca. Zaległości jakie sobie narobiłam w blogach, które czytam odrobię jak najszybciej. :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz